Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

przed kilką dniami siedzieliśmy tu oba: Dolski był uparcie milczący i ponury. Piękny dzień wiosenny złocił się już blaskami pogodnego wieczora: a ty wiesz (lub ty nie wiesz, co pewniej) jak ranki i wieczory śliczne są na wiosnę i w jesieni: u tych dwóch kresów dnia wszystko się zdaje żyć inaczej, żywiej, silniej, weselej. Sam dzień jest sobie dzień jakich wiele, rzadko się odznaczy; ale w początku i u schyłku co za widok, jakie wonie, jakie głosy, ile myśli nierozwikłanych przylatuje do głowy! Że dzień jest takim, jak to Bóg dobrze obmyślił: w dzień potrzeba pracować, i Bóg go takim uczynił, żeby nam nic nie przerywało pracy; zrana ten widok rozbudza, ożywia, krzepi, sił dodaje; wieczorem orzeźwia, pociesza i znużenia zapomnieć każe.
Siedzieliśmy milczący, obu nam oczy szły w jednę stronę. Dolski chmurzył się, jak czasem mu to się zdarza, gdy wszystkiej pastwy, którą rzuca na nasycenie głodu duszy, zamało mu jeszcze. Biedak, modlić się nie umie; walczy tylko, i dlatego upada.
Nagle posłyszeliśmy tętent koni, ale wówczas już, gdy się tak zbliżył, że i końskie głowy pokazały się zaraz na drożynie przed nami, po pod szałasem idącej. Drożyna ta, wąska, piasczysta, brzegiem lasów wiedzie do ślicznej pasieki, która należy do Rumianej. Za końmi pokazał się zaraz wolno idący wózek: w nim siedziały pani Lacka i Irena. Dolski czarne swe oczy brwią nawisłe wlepił i osłupiał, ja porwałem się z miejsca; Irena poglądała ciekawie na naszą budę, a poznawszy mnie, kazała zatrzymać konie.
Lacka zbladła niezmiernie, odwróciła się żywo w drugą stronę, i już więcej nie spojrzała ku nam. Irena nie