Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłożby to karą dla kogokolwiek prócz dla mnie?
Ona się trochę zmięszała.
— Dla pani teraz obejętne — rzekłem.
— Chcesz pan komplementu? nigdy mi go nie zabraknie na usługi tych co ich pragną: w Polesiu towarzystwo tak miłego sąsiada jak waćpan dobrodziej, to rzecz wcale nie obojętna.
— Dobiłaś mnie tem pani! — odpowiedziałem z uśmiechem.
Spojrzała na mnie poważniej i podała mi rękę.
— No! będziesz pan w Rumianej? wszak to trzy kroki!
— Nie wiem.
— Jakto! kiedy ja proszę?
— Nieszczerze, i może tylko znowu przez grzeczność.
— No to najniegrzeczniej: ja być każę! A! jaki uparty!
— Pani mi być każe?
— Rozkazuję, zalecam, i grożę nawet, że oskarżę dziadowi.
— Więc będę.
— Cóżto jest za stworzenie ten pan Piotr? — spytała mnie cichutko, przedłużając rozmowę.
— Niech pani uważnie spojrzy na swoją towarzyszkę, a domyśli się wielu rzeczy, których mówić nie mam czasu, ani pozwolenia.
Irena rzuciła okiem od niechcenia, i zobaczyła panią Lackę prawie omdlałą; raz jeszcze żywym rzutem oka przypatrzyła się panu Piotrowi, i pożegnawszy mię, co najprędzej jechać kazała.
Dolski słowa nie rzekłszy, wysiedziawszy na ławce chwilę długą, wstał, i nie obróciwszy się nawet ku