Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziwadła T. 2.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to szaleństwo.
— Nazwij jak chcesz.
— Przynajmniej już czekaj, żeby ci się sam oświadczył.
— Zdaje mi się, że tak nieośmielony, iż się tego nigdy nie doczekam.
— On! nieośmielony! dzieciątko! biedaczek!
— Słowa mi nigdy nie powiedział.
— Kalkulacja niezła! sztuczka cygańska!
— A godziż się tak sądzić?
— Ja nie sądzę, ja się boję.
— A Bóg!
— E! mościa panno, strzeżonego Pan Bóg strzeże, a ja jestem opiekunem i nie chcę być malowanym. Ulituj się przynajmniej, nie rób wstydu, czekaj.
— Będę więc czekała.
Pocałował mnie w rękę.
— Ale gdy przyjdziemy do tego, tatku mój, nie będziesz przeciwny?
Stary pomyślał jeszcze.
— Albo to ty ze mną nie zrobisz zawsze co zechcesz? Oj, gdybym ja miał więcej charakteru i mocy nad sobą, nigdybym na to nie powinien pozwolić.
Po rozmowie wymknął mi się i jak się sam zaraz przyznał, pojechał spiesznie do Zapadlisk. Tam całem staraniem jego było wmówić w Jerzego, że ja nie mam i nigdy nie miałam uczucia; że kilku oświadczających się odprawiłam szydersko i nielitościwie; że cała żyję głową; żem zimna i niezbadana, odstręczając go od wszelkiej próby oświadczenia. Wszystko było niepotrzebne, bo Jerzy do mnie nigdy nie miał nadto odwagi. Zbliżyła się wreszcie chwila dla mnie wielka i stanowcza. Byłam chora trochę, Jerzy przyjechał. Lacka, jak zawsze,