Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

Kapucynem zostanę. Goły jestem, nikt mnie już nie chce... Broda wyrośnie, pacierzy się nauczę... a u Kapucynów choć przynajmniéj stokfisz i piwo dobre... jak ci się zdaje?
— Mnie? mnie? odparł powoli cedząc słowa Borodzicz — mnie się zdaje żebyś, najprzód poczekał aż wyzdrowiejesz zupełnie, to ci inna fantazya powróci. Do Kapucynów zawsze czas, a nawet na starość broda ci lepiéj rosnąć będzie.
— Ha! no, poczekam! Ale żart na stronę — odezwał się Zygmuś obracając ku niemu. Przed wami sekretu ja nie mam, choć wy dalipan moją żonę daleko lepiéj kochacie niż mnie — cóż robić? ja wam też przyjacielem byłem i jestem.
Podali sobie ręce.
— Czego chcesz odemnie? zapytał Borodzicz.
— Prosiłem Eligiego, ale to safanduła — odezwał się Zygmuś — rozpłacze się, rozmaże, pomodli i stchórzy, a nic nie zrobi. Mam długi, mam dużo długów. Jejmość ze mną żyć nie chce, posag jéj potrzeba oddać. Tu mnie za gardło cisną ci Niemcy, trzeba się uwolnić, zatém wioska sprzedana być musi. Niech ją kupuje kto chce... Okónie czy inna jaka ryba, to mi wszystko jedno... a wolałbym, żeby Okónie, bo ja ich trochę jadłem... niech oni mnie też trochę zjedzą. Ot co, sprzedajcie mi wioskę, a przyszléjcie pieniędzy, jeśli Boga kochacie! Ja tu z głodu zdechnę...
— Ale ty też! ofuknął Borodzicz sięgając pod pas