Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

To mówiąc, worek Borodzicza leżący na stole wziął w rękę. Ile tu tego jest? zapytał.
— Było sto pięćdziesiąt czerwonych złotych, coś się tam zjadło... ale ile, nie wiem.
— Policz że... dodał Zygmunt.
Wzięli się do liku...
— Sto trzydzieści zostało — trzeba ci kartkę dać? rzekł Piętka.
— Chybabyś mnie obrazić chciał — odparł Borodzicz...
Uścisnęli się.
— O łańcuchu z granatów nie mówcie nikomu ponuro zawołał Zygmunt — ja go odzyszczę...
— A jak?
— To moja rzecz...
Rozprawiali jeszcze z godzinę... o mroku dopiero, obiecując wrócić nazajutrz, wyszedł Gracyan z raportem śpiesząc do jejmości... Smutno mu na duszy było po téj rozmowie.
Elżunia przyjęła go jak zawsze, poważnie a chłodno.
Borodzicz, który oczu jéj i twarzy dość napatrzyć się nie mógł, korzystał ze zręczności, rozwlókł się, rozgadał, nie śmiał jednak nic wspomnieć o łańcuchu. To jedno zataił, bo się sam za Piętkę wstydził, a więcéj go już obarczać nie chciał.
— Więc wioskę swą chce koniecznie sprzedać, dokończył Gracyan — i plenipoteacyę mi na to gotów dać.