Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Herod baba.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— Otóż to jest! rzekł Borodzicz — ale gadaj no jegomość więcéj! Jak? co? ja nic nie wiem.
— Co mam mówić? Znacie królowę naszą, zaczął Mioduszewski podnosząc ręce — to kobieta jakich nie ma. Powiedziała sobie że pojedzie za nim i ruszyła jak z procy, żadną siłą jéj powstrzymać nie było podobna. A po co pojechała? zarznij mnie to ci nie powiem! Eligi mówi, że mu obiecała w łeb strzelić — no — ale tego nie uczyni... żeby mu tam w oczy napluć i zawstydzić, przyznam się tyle fatygi nie było warto! żeby go tu nazad przyciągnąć? — wszak ci i sam ogoliwszy się przybędzie pewnie. Summa summarum, królowa nasza z wielkiego gniewu, bodaj czy nie bąka ucięła, którego sama potém żałować może. Niech mnie wezmą!
— A może! westchnął Borodzicz — i w dodatku Eligi!!
— Dobre człeczysko, ale co po nim! zawołał Mioduszewski.
— Hm! mruknął przechadzając się Borodzicz, to źle jest — źle... a rodzice ją tak puścili!
— Któż ją strzyma? odparł gospodarz, gdy czego chce — to być musi, a gdy się pogniewa, żadna siła jéj nie zmoże.
— Hej! hej! uśmiechnął się Borodzicz, ręce ogromne gdyby łapy niedźwiedzie składając jak do modlitwy — hej! hej! to musiała być piękna gdy się tu gniewała!!