Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Hybrydy.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

Całe towarzystwo polskie, codzień się zmniejszające i powiększające przypływem i odpływem gości — zachowywało zawsze jeden właściwy charakter różnobarwny... nic mniej nie było do Polaka jednego podobnem nad drugiego Polaka...
Polacy z Wołynia... z Kongresówki, z Galicyi, z Księstwa... nawet językiem swym mówiąc, nie zawsze się rozumieli, a cóż dopiero wyobrażeniami! Nikt też może więcej nie unikał nikogo nad nich, gdy się z ziomkami spotykali... Para prób zjednoczenia jakiegoś nabożeństwem, zabawą, wspólną myślą, zupełnie się nie powiodły...
Zwłaszcza w pierwszych dniach... chodzili osamotnieni... w publicznych miejscach nie śmiąc przemówić po polsku...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Było to wieczorem późnym, księżyc nie zszedł jeszcze... mrok opasywał park pusty... sale gry za to świeciły rzęsistemi blaski... a na krzesłach przed pałacem zrzadka widać było albo już zgranych, filozoficznie rozmyślających nad niestałością losu lub wycofanych od stołu z małym zyskiem i cieszących się własną roztropnością... kilka cygar czerwonemi końcami błyszczało w mroku... kielnery przesuwali się zwolna — czuć było, że ruch i życie całe skupiały się w tej chwili około zielonych stołów...
Z wyciągniętemi szyjami, z wlepionemi oczyma w ruletę, młode kobiety, starcy siwowłosi, dzieciaki bezwąse... ścigały dziwaczne losu przemiany...