Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

— Ja go tu przyniosłam — zawołała — boć trudno przy trupie zostawić i gdzie świnie chodzą. Nie chcę mieć na sumieniu duszy niewinnéj, a no do mnie to nie należy. Kiedy pan chce, niechaj każe potém wyrzucić, czy jak tam postanowi.
Zakręciła się stara Naścia, płachtą uznojone czoło otarła i ani patrząc na p. Pawła, zawiniątko tuż pod ścianą, niemal u nóg jego złożyła.
Paweł woła: — Ani mi się waż! — gdy Naścia pokłoniwszy mu się nizko, już się miała ku wrotom. Kasper i pan osłupieli.
Mondygierd w téj chwili przez jakąś ciekawość srogi swój wzok zwrócił na dziecko, które niewiadomo jakim cudem, zamiast rozpłakać się do téj chmurnéj twarzy, uśmiechnęło się do niéj. Uśmiech ten dziecięcy jak przykuł p. Pawła do ziemi. Kasper stojący za nim patrzył téż — milczeli.
Rzecz się stała niepojęta. Mondygierd ramionami żachnął.
— Biegnijże do Maryny — krzyknął na Kaspra — cóż stoisz wyrapiwszy oczy... Co? idź i niech tymczasem dziecko weźmie. Może głodne, gotowe zdechnąć.
P. Paweł stał i ciągle patrzył na dziecinę, która mu się uśmiechała; stał jak wmurowany, przelękły, nie mogąc się ruszyć, sam nie wiedział, co się z nim działo.
Człowiekiem czułym nie był wcale, czasem łzy w nim śmiech obudzały, dzieci nie cierpiał, a teraz