Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jaryna.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na co kłamać? na co dłużej bałamucić? — zawołała gorąco — nie pójdę za nikogo, bo nie pójdę za Ostapa.
— Ale Ostapa nie będzie.
— Będę czekać aż powróci.
— A gdyby nie wrócił?
— No alboż to życie długie? Dni długie a życie krótkie — mówiła ciszej.
— A gdyby — rzekł z wahaniem i powolnie Ostap — gdyby Ostap na odjezdnem poszedł do matki i do ojca, i poprosił ich o ciebie, i zaprowadził cię do cerkwi.
Dziewczynie głosu zabrakło, rzuciła się mu na szyję i krzyk tylko dziwny, dziki, coś nakształt głosu zwierzęcia, wyszedł z jej piersi.
— Słuchaj mnie — rzekł zimno i z pewnym smutkiem Ostap — będziesz moją żoną, ale na długo musisz pozostać sama, bo ja ztąd oddalić się muszę, zabrać cię z sobą nie mogę i — nie wiem czy powrócę nawet.
— Po cóż ten ślub? — smutnie spytała Jaryna — zobaczyć tylko słoneczko i na wieki zaślepnąć.
— Któż wie? może i wrócę, a wówczas będziemy tu żyli razem na Chutorze — i — Niedomówił, bo to życie, które dla Jaryny świeciło słoneczkiem, dla niego wydawało się chmurą czarną. Załamał ręce, westchnął, zamilkł.
Jaryna była w stanie bliskim obłąkania; w głowie jej mięszały się czarne i jasne myśli, nadzieje i strachy; nie rozumiała co się z nią działo, nie mogła sobie wytłumaczyć słów ukochanego, ani jego obietnic, ani groźb które w nich brzmiały.
Ostap tymczasem bolał, cierpiał i myśl jego była gdzieindziej, mówił w sobie:
— Ani w jej, ani w mojem sercu nie zgasło to uczucie, które zwykle młodość rozpala, a lata gaszą powolnie. Przeżyliśmy nadzieję zapomnienia się wzajemnego. Oboje nie jesteśmy jeszcze tak swobodni, tak obojętni, żebyśmy się zbliżyć mogli bez wzdrygnienia, bez niebezpieczeństwa... Alfred aż nadto wyraźnie powiedział