Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom II.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.
—   126   —

może mu znowu coś przyjść na myśl, a ja drżę o szczęście wasze.
— A! bądź-że spokojną. — Hrabina ruszyła ramionami. Kornelia nie zdawała się tem zapewnieniem wcale uspokojoną.
— To ten szaławiła, faworyt pani, siostrzeńczyk, wszystkiej tej biedy nam naprowadza. A! bo to ta teraźniejsza młodzież!
— Kornelko! w jakimże ty dziś jesteś humorze?
— Jestem zła, bo się o panią boję. Przyznam się, że gdyby już miała się popełnić ta... niedorzeczność i iść znowu za mąż, przecieżby coś można lepszego znaleźć nad pana Krzysztofa.
— Ale zkądże to zamążpójście? — spytała hrabina.
— Czuję, widzę, że do tego idzie. Pani jesteś nadto dobrą, ci ludzie są natrętni, a wspomnienie dawne, a politowanie, a to, a owo, i niewola w końcu gorsza od pierwszej.
— Kornelciu! powtarzam, zkądże to zamążpójście, o którem się nikomu nie śni?
— Ja widzę daleko naprzód!
— Proszę cię!
Stara panna chodziła żywemi krokami po salonie, zburzona i chmurna. Kilka razy w ten sposób zaczynała się i zrywała rozmowa. Hrabina była małomówna, poznać jednak mogła kuzynka, że ta napaść jej nie smakowała, i że się jej przez nią naraziła. Rozeszły się uczciwie każda w swoją stronę, a Kornelia długo samotna chodziła po swoim pokoju.
— To są intrygi, na które ja pozwolić nie mogę — mówiła do siebie. — Hrabina widocznie znudzona za mąż wyjść pragnie, Teodora nie chce, Krzysztof, ten nieznośny dziwak, wziąć ją może. Niewola i nudy w domu. Pedant stary! Wynosićby się trzeba nazajutrz. Ale na to radzić muszę, tonący brzytwy się chwyta.