Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.
—   43   —

smacznym i zdradziecką słodyczą krył energiczny charakter. Energia też w części udzieliła się panu Teodorowi, który przy ostatniej szklance, pochwycił rączkę, co ją podawała i namiętnie do ust przycisnął.
W tej chwili Zamorski niezmiernie coś zajmującego opowiadając Adryanowi, uczuł potrzebę odprowadzenia go na drugi koniec ganku, i nikt nie widział tego całusa.
— Co pan robisz! — zawołała Liza.
— Całuję tę cudowną rączkę! — odparł Teodor, który jej nie opuszczał — O pani! o pani! gdybyś pani wiedziała.
— Co? ale cóż takiego?
— Gdybyś pani domyśleć się mogła! o pani!
— Nie jestem domyślna, ale ciekawa, powiedzże pau.
— Nie mam odwagi.
— Wstydzisz się pan.
— Wstydzę się, a odwagi nie mam.
— Czy to tak co zdrożnego?
Teodor pocałował jeszcze raz paluszki, które mu się nie wyrywały i westchnął.
— To szczęście, że nikt nie patrzy, a pan tak sobie pozwalasz. Puść-że pan rękę, proszę.
— Niech się nasycę tą śliczną rączyną! o pani!
— Za kilka dni już kto inny mieć będzie prawo do niej, i...
— Kto taki? — zapytał przestraszony Teodor.
— Nie mogę powiedzieć, ale jest ktoś taki.
— A ja o tem nic nie wiem!
— I nikt jeszcze — szepnęło dziewczę. — Misia mi wstyd zrobiła, musiałam sobie szukać narzeczonego.
— Ale któż taki? kto? kto śmiał.
Liza parsknęła.
— A pan co masz za prawo.