Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Justka.pdf/163

Ta strona została uwierzytelniona.

ka, mogę choć w małych rozmiarach wpływać na to, aby słuszna chęć ustrojenia się dla pociechy ludzi, nie przechodziła w marnotrawstwo i umiała się połączyć z prostotą i powagą.
Z tego powołania moralizatorskiego modystek p. Jolanta i Zygmunt tak się poczęli wyśmiewać, że Justka, sama rozśmieszona, umilkła.
Czas tak uchodził w położeniu dosyć dla sieroty przykrem. Dom był zamknięty, ona czuła się przedmiotem rozbudzonej ciekawości, więcej niż sympatyi; proces obiecywał się ciągnąć bardzo długo. Co miała począć? Ta tymczasowość nużyła ją i męczyła widocznie.
Po kilkakroć zaklinała Radzcę-opiekuna, aby jej pozwolił się wyrzec testamentu; odpowiadano jej, że do tego nie miała prawa.
Wyjechać na wieś nie dozwalało jakieś uczucie przyzwoitości, bo się lękała posądzenia, że obejmuje te posiadłości, których los nie był jeszcze rozstrzygnięty.
Twarzyczka jej, na jakiś czas rozjaśniona, poczęła się znowu okrywać wyrazem smutku. Chudła, mizerniała, chodziła zasmucona. Muzyka stała się jej obojętną, książki brała i rzucała, nie rozumiejąc co czytała.
— Raz potrzeba temu jakiś koniec położyć! — odezwała się do Zygmunta, ale on do tych wyrazów zbytniej wagi nie przywiązywał.