Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Justka.pdf/192

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cena była umówiona — rzekł zimno.
— Sądziłem, że będzie obszerniejszy — odparł bankier — siedmset pięćdziesiąt....
Nie miał czasu dokończyć, kiedy Zygmunt, memoryał swój wziąwszy z biurka, nic nie mówiąc, zwinął go, poszedł do kominka, na którym płonął ogień wielki, i rzuciwszy go tak, aby wyrwać nie było można, nie spojrzawszy na bankiera, nie pożegnawszy go, świszcząc, wyszedł z pokoju. Od tej chwili znać go nie chciał. Bankier był wściekły.
Podobnych przygód więcej sobie opowiadano; i nie dziw, że choć praca jego była wielce pożądaną każdemu, obawiano się człowieka. Zygmunt, nie gardząc małemi zajęciami, a dla siebie nie potrzebując wiele, miał z czego żyć, nie robiąc długów, a często jeszcze dzieląc się z biedniejszemi. Bardzo majętna rodzina, kolligaci należący do świata arystokratycznego, wstydzili się tego, na proletaryusza dobrowolnie zeszłego kuzyna, który cynicznie się ze swem ubóstwem popisywał: chciano go żenić, ofiarowywano wygody i rezydencyą, ale on, śmiejąc się, odrzucał.
— Za piernik się nie sprzedam, choćby był pozłacany — odpowiadał.
Mieszkał naówczas p. Zygmunt na Dziekance, w domu wcale niepokaźnym, w dwu pokoikach tak nędznych i zaniedbanych, że ci, co przypad-