Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Justka.pdf/201

Ta strona została uwierzytelniona.

Justyna się uśmiechnęła.
— Spodziewam się, że Dobek ją kocha, mimo tego ramienia — dodała.
— Ba! Dobek, począwszy od pokrzywy aż do swoich nieprzyjaciół, kocha wszystko i wszystkich, — rzekł Zygmunt — nie potrzebuje nawet wysiłku, aby dokazać tej sztuki: jego naturą jest: kochać i przygarniać.
— Spodziewam się, że pan mi go co najprędzej z żoną razem przyprowadzisz, albo — poprawiła się Justyna zaraz — mnie do nich: tak będzie właściwiej.
Kłaniał się Zygmunt.
— Zostajesz pani w Warszawie? — zapytał.
— Nic jeszcze nie wiem — rozśmiała się Justyna — nie mogłam przyjść do siebie, muszę się z nowem położeniem oswoić. Ilerazy kto drzwi otworzy, zdaje mi się jeszcze, że powinnam wybiedz, ukłonić się i spytać: — co rozkaże? Brak mi gałganków, któremi zabawiałam palce, nie trudząc myśli.
Wieczór dopóźna zeszedł na takiej łamanej rozmowie.
Justyna rozweselała się chwilami, opowiadała swe przygody z małego miasteczka, postacie, jakie tam spotykała; zdziwienie, które wywoływało zajęcie się literaturą i muzyką, posądzenia, na jakie była wystawioną.