Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Justka.pdf/205

Ta strona została uwierzytelniona.

nie zraziła się ostatecznie. Jestem sam dla siebie tak wstrętliwym.
— Panie Zygmuncie! — zawołała Justyna.
Gość zamilkł i dokończył żarcikiem.
Upłynęło parę miesięcy, w czasie których nic się nie odmieniło. Justyna tylko znacznie posmutniała. Jednego dnia a raczej wieczora, Jolanta, której zdradził się Zygmunt z godziną swej przechadzki po Saskim Ogrodzie, niespodziewanie go tu spotkała.
— Chodź pan ze mną usiąść na ławce — rzekła do niego — chcę z panem pomówić.
Nie bez pewnego ociągania się Zygmunt poszedł posłuszny.
— Jestem zmuszoną — odezwała się Jolanta, siadając i napastliwie przybliżając się do towarzysza — jestem zmuszoną dziwną i niemiłą mi rolę odegrać, ale miłość moja dla Justyny....
Czy pan tego nie widzisz, że ona go kocha?
Zygmunt się porwał z ławki.
— Panna Justyna? Mnie! na miłość Bożą — ale to nie może być, a gdyby na nieszczęście uczucie jakie istniało, pani powinnaś z obowiązku sumienia wytłómaczyć jej, że ona się tak poniżać nie powinna. Ja jestem samotną ruiną, ona świecznikiem: zatrułaby sobie życie, a mnie przyprowadziła do rozpaczy, bo czuję, że ja p. Justyny szczęśliwą uczynić-bym nie potrafił.