Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Justka.pdf/209

Ta strona została uwierzytelniona.

Wielu młodszych, napozór daleko może milszych w towarzystwie, wykształconych paniczów, nadskakujących Justynie, bawili ją chwilowo, ale żaden trwalszego na umyśle jej nie czynił wrażenia, może dlatego, że od nich wszystkich, nawet wcale nie będąc zarozumiałą, czuła się wyższą.
Zygmunt, który tak siebie lekceważył, dla niej był wyrocznią, jego słuchała z poszanowaniem.
Już miał odchodzić tego wieczora i trzymał kapelusz w ręku, gdy Justyna, zbliżywszy się, szepnęła zapytanie:
— Kiedy się zobaczymy?
Zygmunt podniósł wzrok ku niej.
— Masz pan wistocie tak pilne zajęcia, że mi nawet paru godzin poświęcić nie możesz? — spytała.
— Ale — przerwał Zygmunt — gdy ja tu nieustannie będę przebywał, cóż ludzie pomyślą?
— Czy pan się tego lękasz? — spytała, śmiejąc się.
— Odpędzę od pani milszych niż jestem i potrzebniejszych — mówił Zygmunt — a na mnie spadnie podejrzenie, iż w głowie mi się przewróciło.
— O mnie pan możesz nie myśleć, bo ja czuwam nad sobą — odezwała się Justyna poważnie — a panu, doprawdy, nie wiem co szkodzić może, iż jesteś moim przyjacielem. Ja wymagam od niego tego dowodu przyjaźni.