Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecież i Niemiec doktór, jak słyszałem — wtrącił zawsze dobrze poinformowany podkomorzy — prędkiej rekonwalescencji nie obiecywał.
— Cóż waćpan dobrodziej chcesz! — cyrulik żyd, a doktór Niemiec, znają się jak łyse konie...
Obiad, chociaż dla gościa był nieco wykwintniejszy i naleśnikami pomnożony, skończył się rychło i braciszek posługujący pozbierał talerze. Pozostali jednak wszyscy w refektarzu, a i księża także, po skończonym swoim obiedzie, powoli się do tego zaludnionego końca stołu przybliżać zaczęli.
Znaleźli się tu o. Szymon, Anioł, Gabrjel, a nieco opodal stał z surową swą twarzą milczący o. Serafin, który mało się do Bużeńskiego zbliżał.
Gwardjan nie odchodził, dosiadując dla Bielskiego.
Ten, korzystając z milczenia porucznika, półgłosem udzielał zakonnikom bieżących nowin z sąsiedztwa. W skład ich wchodziły i odwiedziny nieznajomej kobiety u Wojakowskich, na których opowieść nastawiał ucha Bużeński.
— Słowem — kończył podkomorzy wesoło — my, cośmy tu w okolicy przeżyli lat kilka bez żadnego ewenementu,[1] tak dalece żeśmy spaloną szopą na Wólce rok się prawie karmili, szukając ognia przyczyny — mamy na to nowe lato nowin rarytnych poddostatkiem. Zabitego szlachcica, o którym nie wie nikt co za jeden był, ani kto go uśmiercił, nabiegających nieznanych ludzi...
— No i rannego mnie dodaj, panie podkomorzy — wtrącił Bużeński.

— Ale pewnie — rzekł Bużeński — i to na pierwszem miejscu stawię; a ludzie, skłonni zawsze do związywania rzeczy nawet z sobą żadnego nie mających związku, łącza to wszystko w jeden snop.

  1. Zdarzenie.