Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kochajmy się.djvu/280

Ta strona została skorygowana.

matka, a postrzegłszy Celinę we łzach i kobietę obcą na progu, stanęła osłupiała.
— Cóż to to jest? zawołała — kto to taki?
— A! nic! to uboga... to biedna... prosiła mnie o pomoc... jest bardzo nieszczęśliwa....
Pola uchodziła żywo obawiając się zapytań, a Cesia ledwie niezręcznie dosyć potrafiła wytłumaczyć przed matką, która na końcu bajce uwierzyć, rada nie rada — musiała, nie domyślając się niczego.
Nazajutrz rano przebywszy dzień niespokojny na głębokich rozmysłach, Celina wyszła z postanowieniem naprawienia tego zła, jakie uczyniła mimowolnie. — Żadna ofiara nie zdawała się jej za wielką... podejrzywała Połę o litościwą, przesadę.
Ranek był wilgotny i szary, gdy obie kobiety w milczeniu posunęły się ku mieszkaniu Beppa, który napiwszy się filiżankę mleka... już siedział zatopiony w swym obrazie.... Zapukano zlekka do drzwi....
Nim obrócił głowę zadumany, na progu ukazała się postać biała.... Celina wchodziła drżąca. Spodziewała się ona strasznego zaprawdę widoku — ale nie takiego jaki jej oczy spotkały. Nie poznała zrazu Beppa, który z ciężkością opierając się o poręcz krzesła powstać usiłował.
Twarz miał trupią... oczy zgasłe... na chwilę coś nakształt słabego rumieńca oblało policzki i znikło.... Słowa wymówić nie mógł, Celina podbiegła ku niemu obie wyciągając ręce....
O cudowne a nielitościwe serce ludzkie, teraz —