Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/171

Ta strona została skorygowana.


Oderwijmy się na chwilę od Denderów, a przenieśmy się z Wacławem na tenże świat komedjantów, ale w inną jego stronę. Wyjechał nasz sierota z Denderowa, spodziewając się zastać w mieście opiekuna swego, hrabiego; jakoż zjechali się tutaj, ale hrabia tak był zajęty zagrożonym kluczem swoim, konfiskatą i wszystkiemi jej dla siebie następstwy, że, ledwie kilku słowami przywitawszy Wacława, obojętnie go odprawił.
— Mówiłem już o tobie kilku znajomym, masz w ręku sposób do życia, masz niezaprzeczony talent, idź teraz i pracuj. Życzę ci jednak najszczęśliwszego pokierowania.
Wacław wynurzył mu swoją wdzięczność gorąco, prawie ze łzami, ale wyrazy jego dziwne jakoś na hrabi zrobiły wrażenie: zdawały się go kąsać jak wymówki, poczerwieniał, pobladł, obłąkanem okiem powiódł dokoła i przerwał szybko:
— Dość tego! proszę, dość! niech ci Pan Bóg szczęści. A oto — dodał — na początek grosza trochę, żegnam cię, panie Wacławie, żegnam!
I tak kilka razy powtórzył dobitnie to „żegnam“, że młody człowiek, mimo rozczulenia, domyślił się wreszcie, iż chce się go pozbyć i, z nieoschłemi łzami, z niepokojem w duszy, oddalił się. Ostatnie węzły, co go z kimkolwiek jeszcze łączyły na świecie, pękały; pozostał teraz sam, najzupełniej sam, a myśl, że nie było istoty, coby się już nim zajmowała, któraby go szukała okiem i przypomnieniem, coby go aniołom