Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Komedjanci.djvu/80

Ta strona została skorygowana.

Cesi. Widział jej rozmowę z Karolem, widział wejrzenie i uśmiech z goryczą, z bólem, który zna tylko ten, co kochał i był miotany zazdrością wściekłą, i pastwił się sam nad sobą, szydząc z siebie.
Błyskawice gniewu, chęci zemsty, to znowu bezsilna rozpacz, łzy i żal miotały nim kolejno. Rzucał się i upadał osłabły, a przewalczywszy tak długą chwilę, już się był ku ogrodowi zawrócił, chcąc oderwać się od tego zabójczego widoku, gdy Cesia wybiegła na ganek.
Ona go spostrzegła w świetle, rzuconem na kolumnę, o którą był oparty, i wyszła umyślnie pod pozorem ochłodzenia, stając w progu naprzeciw niego.
— A, to pan tu! Po nocy! Sam jeden! Co tu robisz?
— Odpoczywam i patrzę.
— Nie rozumiem, jak się można było zmęczyć tak niegodziwem towarzyszeniem mi na fortepianie, którego panu nigdy nie daruję.
— Przepraszam panią, ale tak byłem zmieszany.
— Pan nigdy nie potrafisz dać koncertu. Czegoż się było mieszać?
— Nie wiem. Z tego się nie wytłumaczę.
— Mam jeszcze inną i większą wymówkę — kończyła nielitościwa. — Co znaczyło podjęcie tej gałązki?!
— Ja?... Ja?... — Wacław struchlał.
— Proszę mi się z tego dziwnego postępku wytłumaczyć.
— Sądziłem, żeś pani co innego, droższego zgubiła. Widząc coś upadającego, myślałem, że to była bransoletka, spinka. Chciałem podnieść, by jej oddać.
— To co innego! — odparła Cesia i, oglądając się dokoła to na salę, to na ganek, spytała: — Znasz pan hrabiego Walskiego? Jaki to miły człowiek!
Umyślnie dręczyła biednego. Wacław już nic nie odpowiedział. Czuł, że był igraszką płochego dziewczęcia, a kochał je — cierpiał i milczał.
Cesia rzuciła mu wejrzenie wyuczone, długie, silne,