Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kordecki tom II.djvu/374

Ta strona została uwierzytelniona.
374

się już na tém że mnisi tylko zwlekać pragnęli, rozpaczliwie rozkazał o południu ze wszystkich dział i moździerzy dawać ognia; była to napaść tak gwałtowna i jakby ostatni wysiłek.
Leciały kule, bomby, karkassy; silono się klasztor zapalić, obalić kościół, przysypać gruzami modlących się i zniszczeniem zmusić do wołania o litość. Kartauny ustawione na baterjach, mniejsze działa i co było spiżu, zaczęły gwałtownie, za danym znakiem, strzelać na twierdzę.
Miller stał na wzgórzu i patrzał oczekując zajadle, ze wściekłością w oku, z zapałem na twarzy... każdy pocisk trafny rozpromieniał mu lice, ale ich było mało; próżny huk, gniew w nim podsycał. Wejhard opodal się trzymał, niechciał już nawijać się na oczy, rozjątrzonemu szwedowi.
Kwarciani ze swojego obozowiska wyszli także patrzeć na czém się to skończy, i nie kryli z oburzeniem jakie czuli. Nie jeden zapatrzywszy się na twierdzę chwytał szablę i już chciał na kark wpaść najezdnikowi, ale przypomniawszy sobie położenie swoje, opuszczał rękę, i z westchnieniem załamywał dłonie, jakby je chciał wstrzymać, by się daremnie nie rwały. Wysypani do jednego z szałaszów i namiotów,