Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Krwawe znamię.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwilce Zacharyasz otworzył drzwi. Weszli do pierwszej izby, gdzie nakryto do stołu.
— Wódkę pijesz? — spytał gospodarz.
Repeszko nie wiedział co odpowiedzieć.
— Bo wódkę mam prostą, śmierdzącą kotłówkę, na inną mnie nie stało, więc jeśli łaska...
— Ale nie koniecznie.
— Jedzenie będzie brzydkie, ale nie ma lepszego, wina ci za to dam, jakiego tu nikt nie ma. Ale wino to zawdzięczam przypadkowi. Lat temu kilka — mówił siadając Jaksa — byłem taki słaby, żem myślał, że mnie już licho weźmie. Najechał tu doktór Niemiec, więcem go się chciał poradzić, aby też wiedzieć, jak długo pociągnę. Ten mi powiada: jedź waszeć do Bardyowa na Węgry, napij się wody, wykąp, a wyzdrowiejesz. Nie bardzom miał o czem jechać, ale jeszcze tam coś się znalazło na sprzedaż dla żydków. Siadłem na koń i ruszyłem na Węgry, do tego Bardyowa. Poznaliśmy się serdecznie z Węgrami, pobratali, nieraz popili, i oto mi jeden magnat, Paloczaj, przysłał na wyzdrowienie zupełne beczkę tokaju. Jeszcze i para wołów co ją przywiozła, karmiła mnie czas jakiś, bom ją sprzedał. Niech mu tam Bóg nagrodzi. Tego tokaju butelkę wysączymy.
Repeszko nadspodziewanie znalazł się przyjętym. Półmiski i talerze były wprawdzie pootłukane, ale porcelanowe; na wazę dano niezły krupnik, potem bigos i zająca pieczonego. Czegoż więcej żądać? Tokaj w ogromnych kieliszkach, czysty jak złoto, smaczny był jak nektar, pachniał po całym pokoju. Po pierwszym kieliszku Jaksie dziko zaświeciły oczy; nie wesele, ale smutek i boleść dobyło z niego wino.
— Ja cię nie znam — rzekł podparłszy się na łokciu Jaksa, po długiej chwili milczenia — ale wiem żeś lichwiarz, spekulant i dusigrosz.
— Kasztelanicu, to potwarze...
— Daj pokój, dosyć na ciebie spojrzeć, masz tu na czole wypisane. Pij wino!