Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/69

Ta strona została skorygowana.

— Postawimy pijawki, — rzekł Seweryn.
— Szkaradna rzecz! kole to nieznośnie i obrzydliwe stworzenie — rzekł hrabia.
— Cóż kiedy go niczem zastąpić nie można. Mamyż pijawki?
— Panie Durczyński, do ochmistrzyni...
— Są u panny Tekli, — rzekł rotmistrz. — Na imie panny Tekli, hrabia spojrzał Sewerynowi w oczy, potem na Wiłę. Wiła kiwnął głową, jakby mówił — widział.
Seweryn usiadł na krześle obok hrabiego; ten już na widok obcego w swoim domu, niepohamowanej nabierał ochoty figla mu niewinnego wypłatać, oczy mu się paliły.
— Widziałeś, — rzekł, — moją Teklusię...
— Tę panią w salonie? — spytał Seweryn.
— Tę panią... tylko mi jej nie zbałamuć, korzystając z mojej słabości — dodał śmiejąc się.
— O! panie hrabio! nikogom jeszcze w życiu nie miał szczęścia zbałamucić.
— Doprawdy, ani nawet Anusi?
To wspomnienie krwią oblało Seweryna, który się zżymnął.
— Przepraszam pana, nie mówmy o tem.
— Wierzę że jesteś poczciwszy odemnie starego łotra. Ale dla tego boję się o Teklusię.
— Gdybym przynajmniej, — rzekł przybyły usiłując się do dziwnego tonu rozmowy nastroić — gdybym przynajmniej mógł walczyć z hrabią. Ale cóż ja, ubogi chłopak, dla panny Tekli znaczyć mogę? Tego rodzaju zdobycze pospolicie się płacą...
Hrabia westchnął.
— Starzy płacą, a młodym samo idzie.