Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

Weź papiery, patrz! Naraz pozywają nas wszyscy, to spisek! Szambelanowi o niczem wspomnieć nie można, generał nic rozumieć nie chce, ja głowę tracę, a księcia Roberta niema. Cóż tu robić?
Nic nie odpowiadając, Zenon wziął papiery do ręki i począł je rozpatrywać, wkońcu z widocznem wzruszeniem spojrzał na Gozdowskiego, który wyroku czekał, i rzekł:
— Interesa są fatalne, o tem jednak ja wiedziałem oddawna i byłem poniekąd przygotowany. Przyznam się wszakże, iż tak złemi ich sobie nie wyobrażałem. Nie widzę innego środka: przekaż pan na mojego ojca, zbierzemy, co mamy, oddamy wam, zepchniecie przynajmniej co najpilniejsze — reszta, widząc, że kredyt macie, poczekać może.
— Tak, to doskonała myśl, to zbawienny środek — ściskając go, począł Gozdowski. — Wyście ludzie anielscy, ja zawsze na wasze złote serce rachowałem, wy nas wyratujecie.
— Idzie o to, co mój ojciec ma i co dać może — zimno odparł Zenon.
Rozmowa wszczęła się o Brańsku, o sprawach, o projektowanem ożenieniu. Gozdowski opowiedział o swem rannem z generałem spotkaniu.
Tymczasem i stary Żurba z pola, wózkiem, którym się sam powoził, starą swą klaczą gniadą nadjechał w szarej kapocie i długich butach kozłowych. Jak tylko zobaczył plenipotenta, domyślił się czegoś niedobrego, bo wiedział, że do niego tylko się w biedzie udawano. Podszedł ku niemu żywo.
— A cóż tam słychać w Brańsku? przynajmniej wszyscy zdrowi?
— Kochany ojcze, — wtrącił Zenon — zdrowi wszyscy, ale oto rzecz taka... trzeba ratować książąt.
W kilku słowach opowiedział, co się święciło; stary słuchał z uwagą i spokojem. Już pod koniec przemówienia synowskiego począł szukać kluczów w kieszeni.
— Zobaczymy, co tam w domu jest, — rzekł — tu