Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/214

Ta strona została skorygowana.

nerał gonił za nim. Na smutnej twarzy księcia znać było wrażenie podróży.
— Wracasz więc nam — biegnąc go uściskać, odezwała się Stella. — Nie potrzebuję mówić, jak jesteśmy ci radzi... i jak ciekawi...
— O, ciekawi bardzo! — dodała Antonina.
Książę spojrzał z uśmiechem.
— Nie będę miał czem ciekawości zaspokoić, bo nie przywożę nic, nad wątpliwość i mgliste domysły.
— Alfonsyną? — podchwyciła Stella.
— Bawi się, uczy śpiewać, bywa w teatrze i stroi się.
— Czy piękniej, jak tu u nas? — szepnęła złośliwie Antonina.
Robert zmilczał, Stella nie pytała, patrzyła mu tylko w oczy, jakby z nich coś chciała wyczytać, a widziała w nich tylko smutek, który walczył z sobą, aby się nie pokazać ludziom.
— Myślisz powrócić do Warszawy? — odezwała się cicho siostra.
— Bardzo, jak na teraz, wątpię — równie zniżonym głosem odpowiedział brat.
To jedno starczyło; księżniczka nie sądziła właściwem rozpytywać go więcej. Generał odciągał go już nabok, niecierpliwy.
— Chodź ze mną, mamy do pomówienia, przejdziemy się po ogrodzie.
Nadchodził też pan Zenon z powitaniem niby, choć wczoraj już u Gozdowskiego z Robertem mówił i więcej trochę wiedział, niż inni. Panny z żalem i zawiedzioną nieco ciekawością usunęły się, wracając do swych pokojów — mężczyźni zostali sami.
— Muszę najprzód prosić generała, — zagaił Robert — abyś mnie powagą swą w spełnieniu woli ojca wyręczył. Szambelan czuje się obrażony za mnie, wydał więc rozkaz, aby o hrabi i hrabiance więcej u nas mowy nie było i wspomnienia.
— Bardzo to uczuł? czy się zarumienił, czy po-