Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

Robert, obojętny napozór, stał w oknie. Gozdowski zagaił tem, iż widząc stan coraz krytyczniejszy, oblężonym będąc pozwami, które się nagle posypały, lęka się brać na swoją odpowiedzialność dalsze prowadzenie interesów i chce je poddać pod sąd księcia Roberta i rodziny. Mieszał się tak i plątał, że go ledwie dosłuchano. Zenon niecierpliwie wyglądał tylko, kiedy mu przyjdzie mówić i począł:
— Raczyli mi państwo powierzyć zbadanie stanu majątkowego; spełniłem to ze ścisłością największą i nie waham się powiedzieć — stan to zrozpaczony. Wcześniejszy ratunek mógłby coś ocalić — dziś wątpliwe jest, czy się to da zrobić. Łudzić się byłoby zgubnem, przerażać jednak nie należy. Mężnem okiem trzeba spojrzeć w przepaść i myśleć, jak się ją zgłębi.
— Mój dobry panie Zenonie, na rany Chrystusa, lecz cóż się stało? możeż to być? — zawołał biskup. — Taki majątek!...
— Ksiądz biskup zechce wejrzeć w spis długów, oto jest. Szacunek dóbr weźmy jak największy. Wszyscy wierzyciele dopominają się. Maluję położenie, jak je widzę, pan Gozdowski sprawdzić może regestr należności.
— Sprawdziłem go — wtrącił Gozdowski. — Z wyjątkiem stu tysięcy procentów zaległych, któreśmy świeżo zapłacili, a które tu zapisane nie są, bo na to pan Żurba pieniędzy pożyczył... nie mam nic do zarzucenia.
— Moi panowie, — odezwał się, przystępując do stołu, biskup — w liczbie długów są takie, które wypowiedzianemi być nie mogą, są spłacające się amortyzacją, są legaty... Mówmy o tem, co pilne i wymagalne.
— Bardzo słusznie — odpowiedział Żurba. — Wymagalnych długów, o które nas zapozywają, jest około miljona.
Biskup za głowę się pochwycił.