Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/257

Ta strona została skorygowana.

Zembrzyński napił się wódki i siadł. Z Abramkiem szło twardo, lecz wreszcie Garbowski dobił targu: sprzedał mu wołu, który był złamał nogę. Gdy Żydzi wyszli, odwrócił się do gościa.
— Skądże Pan Bóg prowadzi?
— No, tak z Firlejowszczyzny niby.
— A z czem?
— Hm! z czem... jest coś do pogadania, macie czas?
— Czemu nie.
Zembrzyński z krzesłem się do stołu przysunął.
— Nie pytajcie skąd wiem, ani jak, to moja rzecz, tylko dosyć, że wiem, iż się wybieracie jechać do Brańska i robić interesa z książętami. Brat wasz Gozdowski namówił was na to.
— A skądże wy, u licha, wiedzieć o tem możecie?
— Hm, wszystko się wie, panie bracie, a prawda to?
Garbowski, na stół patrząc, mruczał coś i rzekł:
— No, a jakby prawda była, to co? to co?
— Jakby to prawda była, to się zarzniecie, bo choć wy rozumni, a oni niby lekko rzeczy biorą, wam z nimi się nie mierzyć. Interes zły, zły i zły!
— A wy skąd o tem tak dobrze wiecie i dlaczego wam tak moja kieszeń miła?
— Nie pytajcie! Może ja w tem też i swój interes mam, dosyć, że was ostrzegam: nie leźcie w to błoto, ugrząźniecie.
Garbowski się uśmiechnął.
— Wiecie co? Niebardzo miałem ochotę leźć, ale teraz, gdy wy mnie odradzacie, muszę rozważyć. Niezgorsza to rzecz być może.
— Jak komu — rzekł spokojnie Zembrzyński. — Ja wam przywiozłem wykaz hipoteczny.
— Ja go już widziałem.
Obaj zamilkli i zmierzyli się oczyma.
— Gadajcie szczerze, co wy w tem macie? — odezwał się Garbowski. — Tam waszego nazwiska nie widać.