Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/259

Ta strona została skorygowana.

Garbowski znać nic odpowiedzieć nie chciał, podniósł głowę, na krześle się oparł i pióro za ucho założył.
— Powiedzcież mnie, gdzie wy w tym interesie? Ja was tu nie widzę na spisie, wy dla kogoś faktorujecie.
— Dla siebie. Co ja wam się będę tłumaczył, — rzekł Zembrzyński — wola wasza słuchać, dobrze, nie — z Bogiem, i jeszcze wam dopowiem jedno, o czem, dalipan, nie wiecie. Wy ani Gozdowskiego nie znacie, ani książąt, a małoście mieli do czynienia z takimi ludźmi. Gładkie to, układne, pięknie wygląda, ale ostrożnie! Oni waszeci za Boże stworzenie nie mają: posłużą się, wycisną jak cytrynę, a łupinę rzucą w kąt. Gozdowski wam nagadał, że wam syna marnotrawnego poprawi, że go tam wprowadzi, że go tam i ożenić gotów. Póty łaski tej, pókiś wasan potrzebny; gdy pieniądze dasz, drzwi ci zamkną. Ja ich znam. Toż wasan pracował w pocie czoła całe życie na to, żeby potem oni za krwawicę waszą pasztety sobie kupowali? Jak ci się podoba... jak się podoba... Ja waćpanu wręcz powiadam: będę przeszkadzał i napędzę tak, że tam wsadzisz do ostatniego grosza, a nic nie odbierzesz. Jak wola... Waćpan mi w drogę włazisz, ja się będę bronił. Ja tam primus occupans...
Słysząc łacinę, Garbowski się zląkł, jak się zwykł był obawiać wszystkiego, czego dobrze nie rozumiał, i krzyknął:
— Co to takiego? co? co?
— Ja tam pierwszy, a wy mi nieproszeni przeszkadzacie, nie dam się. Co asan robisz, kiedy woły kupujesz, a ktoś ci licytuje?
— Pędzę, bronię się i kupuję.
— Kupujesz, ale drogo... Otóż ja ci napędzę tak samo majątki.
— Słuchajże, panie Zembrzyński, — przerwał drugi, śmiejąc się — czy wy mnie macie za dziecko. Ja z wami się licytować nie potrzebuję. Przypuszczam,