Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/265

Ta strona została skorygowana.

py, z kimże to ja mam żyć? Z Żydami w Lublinie nie mogę, bo świninę lubię; z urzędnikami nie śmiem, bo się ich boję; szlachta się mnie lęka...
— Ja dobiorę ci towarzystwo, tylko o to idzie, ażebyś się znaleźć umiał.
— Byle nie nudne, znajdę się, co się zowie.
— Proszę cię, mówmy serjo.
Tu zatrzymał się nieco Garbowski i dodał:
— Jeśli będziesz statkował, możesz po mnie kiedyś wziąć piękny majątek; niejeden całą gębą pan będzie ci go zazdrościł. Jesteś szlachcic, po francusku mówisz, możesz przecie bywać w najpierwszych salonach.
— A mogę — odezwał się Zygmuś — i cóż potem?
— Możesz się przyzwoicie ożenić.
— Ja? ożenić? — zrywając się z siedzenia, podchwycił Zygmunt. — Chyba tatko żartuje! Ja? ożenić się? A, bardzo dziękuję, świata sobie zawiązywać nie myślę.
— Gadajże z nim! — mruknął Garbowski. — No, gadajże z nim!
— Zawsze proponować tatko może, ja słucham.
— Ja cię przecie jutro ożenić nie myślę, ale chcę, żebyś raz między innych ludzi wszedł.
— Wnosząc z tych, z którymi ojciec dobrodziej żyje, — rzekł Zygmunt — czybyśmy mieli oddać wizytę pani Zelmanowiczowej na Winiarach? czy państwu Ickostwu.
— No, pleć, pleć! co tu już gębę psuć z tobą?
— Tatku, ja jeszcze nic nie wiem; umieram z niecierpliwości, ażebyś mi odkrył tajemnicę, w jaki dom zechcesz mnie dla dusznego zbawienia wprowadzić.
Wzdychał nieszczęśliwy Garbowski, nasmarował sobie po raz ostatni wątróbkę na chleb, zjadł i zapił.
— Co z tobą gadać? — odezwał się. — Nigdy niczego nie chcesz słuchać. Chciałem cię wziąć z sobą do wielkiego, pańskiego, do najpierwszego, można powiedzieć, domu w okolicy, ale, jak ty mi wstyd zrobisz.