Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

— Mój panie Zembrzyński, — począł mecenas, uśmiechając się — jakkolwiek pan tu odludnie siedzisz i mało ze światem obcujesz, znasz pono ludzi i świat tak dobrze, jak i ja, znasz nadewszystko ten ich świat, albo go odgadujesz. Wielokrotnie miałem się o tem zręczność przekonać. Wiesz więc, jak to tam idzie. Nadzieja w najrozpaczliwszem położeniu nie opuszcza człowieka do końca. Rachują i oni — szczególniej na małżeństwo księcia Roberta, na bogatą jakąś dziedziczkę, która miljony wniesie i rodzinę ocali.
— I taką gotowi znaleźć! — krzyknął Zembrzyński — gotowi znaleźć! Tytuł książęcy! Pan rotmistrz ma nie więcej nad lat czterdzieści, wygląda młodo, człowiek piękny, nie można powiedzieć, aby się i podobać nie mógł i...
— Sameś waćpan powiedział, że ma lat czterdzieści, — roześmiał się mecenas — od lat dziesięciu szuka tej żony, z lada kupcówną, jak inni, nie ożeni się... wybredny on jest, a ojciec i rodzina jeszcze więcej. Zresztą, mój panie Zembrzyński, — dodał mecenas — to są rzeczy uboczne... to nie moja sprawa... ja robię, co mogę i umiem, abyś dobry zrobił interes, reszta do mnie nie należy.
Gospodarz, jakgdyby się już zanadto wygadał, umilkł, zagryzając wargi, kiwnął głową i zbliżył się ku stolikowi; ręce, które ku piórom i kałamarzowi wyciągnął, widocznie mu drżały. Hartknoch, nie chcąc przerywać milczenia, rozpatrywał się po nędznej izdebce, interes, z którym przybył, już został załatwiony, ale ciekawość znać budziła się w człowieku na widok mieszkania i tego, co Zembrzyńskiego otaczało. Gospodarz zdawał się śledzić ruch każdy gościa swojego i odgadywać jego myśli.
— Hm! — szepnął — pan się może dziwi, patrząc na mnie i na dom, że ja tak nędznie żyję, choćby się tam może znalazło za co wygodniej? Ale do czego to? do czego? Jam nawykł, mnie to wszystko jedno. Czy pasztetem, czy chlebem razowym dzień przebędę, róż-