Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/279

Ta strona została skorygowana.

Garbowski się rozśmiał, ruszył ramionami i nieulękniony dodał:
— Daj ty mi pokój, at się sobie gadało; jak nie, to nie, i po wszystkiem, ale ja pieniędzy nie dam. Albo parę folwarków kupię, albo, syna ożeniwszy, oczyszczę im dobra, to co innego; ale tak znowu zmagać się dla nich, kiedym już nic niewart, nie będę.
— Gdybym był wiedział, że ci się tak w głowie przewróci, tobym cię tu nie wzywał, — gniewnie począł Gozdowski — toś mi się pięknie przysłużył!
— Niema nic! nic się nie stało! Proponować można, w targu gniewu niema; dajmy pokój, książęta nas zaprosili na herbatę: pojedziemy, boć tę atencję im oddać należy, a Zygmusiowi szepnę, że nie, i wprost stamtąd do domu. Chłopcu będzie strasznie żal, bo formalnie w niej zakochany.
— Gdzież on ją, u licha, mógł widzieć? — rozpaczliwie odezwał się plenipotent.
— W kościele, — roześmiał się Garbowski — ja mu to z głowy wybiję, — dodał spokojnie — ale że też ty, panie bracie, takie fochy stroisz, jakbyś swoją własną krew tak licho cenił. Co tak strasznego?
I ruszał ramionami. Gozdowski patrzył i powtarzał tylko:
— Zwarjował! dalipan, zwarjował!
Chciał jeszcze coś mówić z Garbowskim i odjąć mu odwagę popisywania się z pomysłem niedorzecznym, gdy ten wysunął mu się, z najzimniejszą krwią krocząc do salonu.
Tu właśnie zaproszony do fortepianu pan Zygmunt popisywał się na nim z taką szaloną werwą i pewnością siebie, że na wszystkich słuchaczach potężne wywarł wrażenie. Grał bardzo dobrze i wprawnie, trochę stukliwie, a nadto ogniście, z wielkiem brio, ale miał siłę, ogień ogromny i lisztowskim sposobem pokonywał najtrudniejsze rzeczy. Panna Antonina i książę Robert przyklaskiwali marszowi węgierskiemu; nieproszony już, Zygmunt zaczynał mazurka Liszta.