Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

nicy mi nie robi. Los mnie nie pieścił, mnie tu dobrze.
— A pocóż zbierasz pieniądze, spekulujesz, gromadzisz? — śmiejąc się, zapytał mecenas. — A tobie one niepotrzebne, zostawić nie masz komu...
— Ano, ano, znajdzie się, o to kłopotu niema — zawołał Zembrzyński. — O! o! sukcesorów jeszcze nikomu nie zabrakło!
— Dom ci jeszcze kiedyś na głowę upadnie — przerwał mecenas.
— E nie! on nas obu przestoi, — odparł gospodarz — porysował się, połupał, to prawda, ale dawniej nie tak budowano, jak dzisiaj. Co pan myśli? Czybym ja miał chwilę spokoju, gdyby ludzie wiedzieli, że coś mam, a dom inaczej wyglądał?
— Przecież domyślają się, że ciułasz i że nie jesteś bez grosza.
— Tak, ale też wiedzą, że gdy sobie żałuję, drugim też pewno dawać nie będę miał ochoty. I ot, tak jestem spokojny! — machnął ręką.
— Bądź co bądź, panie Zembrzyński, — odezwał się poufnie mecenas — nie mogę powiedzieć, żebym was rozumiał, choć szczycę się zaufaniem waszem. W tem wszystkiem jest na dnie jakaś tajemnica.
Gospodarz rękami strzepnął żywo, jakby pośpiesznie to chciał oddalić.
— Co za tajemnica? jaka? skąd? najprostsza rzecz w świecie! — zawołał. — Jestem chciwy, skąpy, zapragnąłem wzbogacić się i po wszystkiem. Przecież ani rozbijam, ani kradnę, a że z pomocą mego dobrodzieja używam wszelkich godziwych środków, aby na swojem postawić, no, to co?
— Godziwych? — począł, przerywając, mecenas. — Tak! prawnie oba nie mamy sobie nic do wyrzucenia, a raczej nikt nas nie złapie na nadużyciu, ale w środkach nie przebieramy... nie!
— A gdzież się inaczej dzieje, mój łaskawco? — pochwycił Zembrzyński — gdzie? Każdy się dobija