Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/30

Ta strona została skorygowana.

ły zewsząd. Jeszcze się przechadzał mecenas, gdy zwolna drzwi się otworzyły i powoli wsunęła się postać kobieca, która na widok obcego, pozostawionego sam na sam w izbie gospodarza, stanęła niema i jakby osłupiała.
Była to Stroczycha... baba pięćdziesięcioletnia, w odzieży ubogiej, zbrukanej, z licem zwiędłem i bezmyślnem. Na twarzy jej Hartknoch nie wyczytał nic więcej nad kwaśne znudzenie życiem. Żółta pomarszczona skóra okrywała policzki zapadłe — włos rozrzucony, siwiejący spadał po skroniach i czole. Siwe oczki, głęboko w jamach zaklęsłe, patrzyły obojętnie, ze zdziwieniem jakiemś ospałem. Chciała się może spytać przybysza, co tu robi, usta jej poruszyły się już, ale pomiarkowawszy wstrzymała się i, chwilę postawszy bez ruchu, schyliła się po miski i łyżki na ziemi przy kominie, podniosła je, pomruczała coś niewyraźnie i znikła.
Prawie w tejże chwili powrócił Zembrzyński, widocznie zmieszany tem, że gospodyni jego niepotrzebnie się gościowi przedstawiła; rzucił okiem na mecenasa i, niosąc sznurkiem owinięty papierów pęczek, żywo do stołu przystąpił.
Hartknoch poszedł za nim, usiedli jeden na krześle, drugi na tapczanie i rozpoczęło się nieme przezieranie przyniesionych papierów, które gospodarz podawał zkolei, a mecenas pobieżnie przeglądał i odkładał. Nie potrzebowali wzajemnych objaśnień, gdyż interes, o który chodziło, obu był dobrze znany. Kilkanaście minut trwało rozpatrywanie dokumentów, kilka z nich mecenas odłożył do zabrania.
— A więc, mój łaskawco, — odezwał się pocichu Zembrzyński — pojedziecie do Brańska... pojedziecie?
— Prosto stąd — rzekł Hartknoch. — Muszę być sam, ażeby interes ten załatwić, a przyznam się wam, że dość rad jestem, iż ten dom zobaczę.
— Ano, wierzę, — szepnął gospodarz — tylko, na miłość Bożą, nie daj się im pan obałamucić. Ci ludzie