Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/316

Ta strona została skorygowana.

wołał Gozdowski. — Proszę mi wskazać środki. Przed kilku miesiącami mogliśmy pocichu sprzedać lub zastawić jaki folwark, dziś już i tego tknąć nie mamy prawa.
— No, to ruchomości jeszcze nie przyaresztowano, — przerwał generał — sprzedajmy, co się da tylko spieniężyć.
Spojrzał na Roberta; Robert, który się nigdy nie sprzeciwiał, powtórzył:
— Sprzedać.
— Cóż mamy do sprzedania? Srebra, obrazy, to, co jest do codziennego w domu użytku; w takim razie nieodzownie szambelanowi o tem powiedzieć potrzeba, bo ukryć niepodobna.
— Zobaczymy! — rzekł generał.
Po odejściu Gozdowskiego dodał:
— Poczciwy człowiek, ale do niczego, interesów robić nie umie.
— Kochany stryju, przyznam się, że ja tu także nie widzę środka — dodał Robert.
— Zapewne, powszednie środki są wyczerpane, ale zobaczymy, zobaczymy, szukać musimy nadzwyczajnych.
I wyszedł ze spuszczoną głową, jakgdyby ich na ziemi oczyma w nią wlepionemi szukał.

Trzeciego dnia potem pan generał wszedł zrana, zacierając ręce skostniałe, do pokoju szambelana.
— Wiesz, bracie, — odezwał się — dobrze robisz, że nie wychodzisz z pokoju swego; powietrze nagle się ostudziło, wcale zimno. W tych wielkich salach piece się popsuły, wytrzymać nie można, a że zimą trudno restaurować, nie wiem, jak się urządzimy. Jeszcze na dobitkę postrzegłem wczoraj niebezpiecznie zrysowany sufit w żółtej sali i kazałem rusztowaniem go podeprzeć. Wypadnie aż do wiosny część zamku zupełnie oddzielić i bez niej się obchodzić.