Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/320

Ta strona została skorygowana.

chować każę, — dorzucił generał — jak zaczną się z tem nosić przez podwórze, bo to teraz komunikacje będą pozrywane, to najpiękniejsze celadony nam potłuką.
Mruknął z nieukontentowania stary i rzucił ręką.
— Róbcie, róbcie sobie, co chcecie, niczemu się nie sprzeciwiam, jak wam się zda lepiej, lecz że to będzie wyglądać na bankructwo i nagłą jakąś ruinę, to pewna. Ale program, program, generale?
— W twojem życiu się nic nie zmienia, program zostaje dawny, godziny też same, jedyna różnica ta, że zamiast do wielkiej sali, przyjdziesz na obiad o dwa kroki, a bilard ci każemy przenieść tutaj.
— Bardzo dobrze, róbcie, jak się podoba; zastosuję się, zastosuję, byle gości nie było, bo w takim razie przyjąć ich nie będzie gdzie.
Generał pomyślał, że goście pewnie nie przyjadą, bo tam, gdzie czuć ruinę, nikt się nie ciśnie, każdy od niej ucieka.
Po tej rozmowie, która wiele kawalera maltańskiego kosztowała, wyszedł on z pokojów szambelana, rad, że mu ciężar spadł z ramion, i pośpieszył do Gozdowskiego, który na niego czekał w pustych gościnnych pokojach. Sale już były pozamykane i kilku drągami czyli naprędce zniesionemi belkami popodpierano sufity, które wcale pękać nie myślały, gotowano paki na srebra, porcelany i obrazy. Z archiwum podobywane rachunki świadczyły, jak kosztowne one były, zdało się, że w najgorszym razie opłacą przynajmniej najpilniejszą należytość — wierzycieli księdza sufragana. Robert stał tu także, jak zwykle, niemym i obojętnym świadkiem, a i jemu w oczach się ćmiło i żal dziecinny może ściskał serce na widok tych pamiątek domu, mających się między ludzi rozproszyć. Jedna Stella była mężna i czynna, czego się po niej nikt może nie spodziewał. Gozdowski z uwielbieniem patrzył na nią.
Widok tego pokoju miał w sobie coś niewymownie smutnego, jakby inwentarz po zmarłym. Znoszono tu,