Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/329

Ta strona została skorygowana.

— Na miłość Boga! Przebacz mi pan natręctwo, ale się nie lękaj, daję panu słowo, że w żadnym złym zamiarze nie przychodzę.
Przypatrzywszy się postawie, ubraniu i latarce w ręku, stary się trochę utemperował, burczał jednakże.
— Ja nie mam żadnych interesów, co to za najście?
Wincentowicz przyglądał mu się.
— Ten sam! — rzekł w duchu.
— Interes bardzo krótki, ale mi pan dozwól usiąść i posłuchaj — mówił, umyślnie przeciągając. — Rzecz jest taka. Pan się zowiesz Leon Zembrzyński? Wszak tak?
— Kto to panu powiedział?
— Choćby mój gospodarz, Zelmanowicz.
— A niech go, Żyda tego, djabli wezmą, — pośpiesznie począł Zembrzyński — co on tu ma do mnie?
— Czy nazwisko ma być tajemnicą?
— Co komu do tego, jak ja się nazywam, najsłodszy panie, co komu do tego?
— Mnie i imię, i nazwisko pańskie przypomniało dawnego towarzysza na dworze książąt Brańskich. Zowię się Polikarp Wincentowicz, przypomnij pan sobie też, hę?
Zembrzyński oniemiał, podniósł oczy zgasłe, popatrzył i, nic nie mówiąc, głową kiwał, ramionami ruszał.
— Nie przypominasz pan sobie? — powtórzył łowczy.
— Nie! — cichym głosem rzekł Zembrzyński, jakgdyby mu w gardle nagle zaschło — nie!
— Ale to nie może być? jakże? to ja po pięćdziesięciu zgórą latach, gdym zdaleka jegomości zobaczył, oto niedawno asystującego mecenasowi u Brańskich, zaraz go poznałem, a jegomośćbyś mnie, słysząc nazwisko moje, nie mógł sobie przypomnieć, hę?
— Nie! — tym samym głosem dziwnym, stłumionym i wyraźnie kłamiącym, odparł gospodarz. — Ja...