Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/332

Ta strona została skorygowana.

rze ci powiadam, są długi ogromne. Ratuję się, jak mogę, czem mogę, zwyczajnie nędzny człowieczyna.
— Otóż łżesz, — grubjańsko rzucił mu w twarz Wincentowicz — znają tu ciebie, tyś lichwiarz i masz pieniądze.
— A gdybym tam odrobinkę miał, to co? To dlatego nie potrzeba pracować przy mecenasie?
Łowczy głową kręcił.
— Coś ty mi tak pleciesz, jakbyś chciał oplątać; widziałem cię, jakeś go żgał i podpowiadał mu, co ma robić z Brańskimi.
— A cóż ja jemu podpowiadałem? — spytał Zembrzyński. — To powiedzże, co, hm? A mnie co do tych waszych Brańskich? Oni mnie nie znają, ja ich nie znam. Że tam na smarkacza książę się pogniewał i wyczubił pół wieku temu, co to ma za znaczenie? Ja o tem nie pamiętam, nic a nic. At, głupstwo!
Wincentowicz słuchał, słowa go niby przekonywały, a w sercu zawsze zostawała wątpliwość. Ile razy nań spojrzał zukosa Zembrzyński, w błysku tych płowych oczu widział i czuł zdradę. Nie chciał go tak puścić i odejść, nie dotarłszy do dna.
— No, to chwała Bogu, — odezwał się, udając uspokojenie — teraz mi się wszystko tłumaczy i cieszę się, żem się z waćpanem rozmówił, leżało mi to na sercu. Waćpan nie znasz książąt tylko od tego nieszczęśliwego zajścia, którego książę pewnie do dziś dnia żałuje. To są ludzie zacni, panowie dobrzy; my ich tam, starzy słudzy, kochamy i wielbimy. Ich nieszczęście dotyka nas, jak własne. Wiesz, panie Leonie, ja ci jedno tylko powiem, żeśmy się sprzysięgli na tych, co na ich zgubę godzą i czyhają. Dowiemy się imion tych ludzi i daję ci słowo, choćbyśmy głowy potracić mieli, żaden z nich z życiem nie ujdzie.
Popatrzył na Zembrzyńskiego, który tchórzowskim sposobem pobladł, zaczął się trząść, a potem nagle się zaśmiał:
— A mnie tam co do tego? To sobie głowy kręćcie i drugim choćby, ja tam do niczego się nie mie-