Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/426

Ta strona została skorygowana.

— Ja? — zawołał Zembrzyński — ja? Mój mości dobrodzieju, widziałeś asindziej, kiedy stary dąb, który pastuszkowie wypalą... utrzyma się to na pasemku kory... przychodzi leciuchny wietrzyk i olbrzym się wali. Mówią, że burza dąb obaliła! A nie... spróchniały był, spalony był. Ja jestem tym wietrzykiem, szanowny panie a dobrodzieju.
Mówiąc, kłaniał się nisko, a pokorny był, jakby wcale nie zwyciężył wczora.
— Więc nie mamy o czem mówić?
— Czekaj pan, — rzekł gospodarz — czekaj, proszę. Widzisz pan, sam powiedziałeś... jestem stary szlachcic. No, tak... i mam nałogi szlacheckie i szanuję tych panów bardzo i pochlebia mi, gdy się o nich choćby otrę. Ot, wiesz asindziej co, możeby się to i dało zrobić... coś ulżyć, coś ułożyć; ale o tem ja z kim innym traktować nie będę, tylko z samym księciem szambelanem.
Gozdowski począł się śmiać.
— To wprost nie może być — rzekł. — Książę szambelan zdał wszystkie interesa synowi, o niczem nie wie, niczem się nie zajmuje, obcy jest wszystkiemu, co się wkoło dzieje. Rodzina, strzegąc jego spokoju, nie dopuszcza doń żadnej, a tem mniej złej wiadomości. On o procesie tym prawie nie wie.
Zembrzyński słuchał ciekawie, lecz głową trząsł.
— Co mi to pan dobrodziej mówisz! Ale czyż to może być? To nie może być!
— Tak jest.
— To źle — odparł Zembrzyński. — Suponujmy, że wśród nieświadomości jakimkolwiek sposobem wpadnie wieść o tym upadku i ruinie, boć książęta Brańscy nie mają dziś nic, bankruci są, no, to stary jak od pioruna będzie zabity.
— Ale on się o tem nigdy nie dowie, mamy do czynienia z człowiekiem szlachetnym, z moim krewnym, który dom książąt szanuje.
— Cóż, na jałmużnie żyć będą?
Gozdowski się oburzył.
— Książęta mają środki, o których pan nie wiesz.