Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

W cieniu widać było otwarty fortepian, sofę na któréj leżały nuty i kilka książek, i kilka wazonów z zielonością, wśród zimy tak mile przypominającą wiosnę i ciepło.
Gospodarz mieszkania w ranném ubraniu z cygarem w ręku, był piękny, nie zbyt już młody mężczyzna twarzy poważnéj, nieco łysy, ale fiziognomii pełnéj znaczenia, opromienionéj myślami. — Nie można się było dziwić odwiedzinom spojrzawszy nań, tak sympatyczne miał wejrzenie, tak wdzięczny uśmiech, taki wyraz siły i spokoju panował na jego obliczu.
— To ja! to ja! to zawsze i jeszcze ja! ozwała się po polsku Marya rzucając mu się na szyję, to ja natrętna, nieznośna, bezwstydna... po nocy lecę do mojego pana, aby choć go zobaczyć, choć go uścisnąć, choć być odepchniętą i połajaną...
— A! połajaną być warta jesteś, rzekł całując ją w czoło poważnie ale czule mężczyzna, ale któżby śmiał za miłość choćby trochę szaloną płacić lodowatemi przestrogami?... a ja miałżebym prawo powiedzieć ci co innego nad jedno — serdeczne — Dzięki ci!
— A! tak zimne! tak zimne! zawołała kobieta i spuściła główkę na piersi i trochę zapłakała.