Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/200

Ta strona została skorygowana.

jące się tak mu się nędznem zdawało, że o własnej woli kroku ku niemu zrobić nie chciał.
Arnold, czując to jego osmutnienie, napróżno chciał go żartobliwszym tonem wyprowadzić z melancholii.
Sama ta nad głową zwieszona jak miecz Damoklesa idea pracy, nieustannej, bez odpoczynku — mającej zaledwie na nędzne pożywienie wystarczyć — zabijała go.
Kontrast też Paryża, w którym był niegdyś jako bogaty młodzieniec, nieliczący się z groszem — z tym Batignolskim cuchnącym i brudnym, ściskał mu serce. On co śniadał w Cafe anglais, co obiadował u Chevet’a, zejść na Cremerie w Batignolles!
Kapitan Arnold po swojemu chcąc mu dodać ducha, począł chwalić Paryż i francuzów.
— Trzeba ich znać, trzeba się zżyć z niemi mości dobrodzieju — sacré matin. Nie ma nic gorszego od złego francuza, ale gdy dobry, to lepszego człowieka znaleść nie podobna. Trzeba, z niemi umieć żyć. Na grosz są łasi, chciwi, ale serce niech mu się poruszy, a ostatnią koszulę z siebie zwlecze.
Ponieważ z tego tonu jakoś gra nie wywierała wrażenia, kapitan poruszył inny.
— No, mospanie, sacré tonnerre! — zawołał — i to coś przecież znaczy, że człowiek patrzy nie na same samice ale na prawdziwe, kobiety Pa-