Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/225

Ta strona została skorygowana.

Lischen, straszniejszem było — bo francuzka nieskończenie przebieglejszą była i mądrzejszą.
Czekał nań już z gotowem zapytaniem Jordan, późnym wieczorem, gdy Małdrzyk podśpiewując, z różą w dziurce od surduta, pokazał się w progu. Był jakby odmłodzony, kapelusz od niechcenia na głowie, laseczka w ręku, dawały mu zdala smutną fizyognomię brukowego dandysa.
— Zkądże tak późno? — zapytał Klesz.
Floryan się odwrócił.
— Mamże się tłómaczyć? a to zabawne!! — odparł ostro.
— Zabawnem byłoby gdybyś ty przedemną robił tajemnicę — rzekł Jordan spokojnie.
— A! — odezwał się rzucając kapelusz i laseczkę na stół przybyły.
I począł się rozbierać powoli.
— Mój Florku — głosem łagodnym odezwał się Jordan — nie masz już dawnego zaufania we mnie.
Małdrzyk ruszył ramionami.
— Nie męczże mnie! — odparł krótko.
— Boli mnie, że potrzebujesz się ukrywać przedemną z tem co robisz — rzekł Jordan — i dla tego boję się o ciebie.
— Cóż mi się gorszego jeszcze stać może? — szydersko spytał Małdrzyk.