Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/302

Ta strona została skorygowana.

— Musiałem szukać pracy... niebardzo mi się wiodło. Żyło się jak mogło — rzekł Floryan.
— Tak, tak, nasze poczciwe polskie wytrzymałe natury — podchwycił kasztelan — z prapradziadów zahartowane, wytrzymują i zbytek, umieją i ubóstwo znieść. Krew ta nasza nawykła była dawniej do obozowego życia, w którem kaszę często ze Szwedami trzeba było jeść, pod gołem niebem na mrozie sypiać — a potem naraz wśród uczt i lusztyków spędzić nie śpiąc tygodnie. Przydało się nam to, że się dziadowie w krwi i przeręblach kąpali.
Tu roześmiał się.
Nie patrzaj tylko acindziej na moje nogi obrzękłe, które się zdają kłam zadawać temu co mówię. To także spadek po przeszłości, bo ja wina węgierskiego nie pijałem.
Pytał potem starzec troskliwie Małdrzyka o życie, o znajomych i stosunki.
— Nie stroń acindziej od swoich, i w tej biedzie kupą się trzymać potrzeba. Swój swojego rychlej zrozumie i pocieszy. Między francuzami, choć i to dobre ludziska, snadniej się zabłąkać.
Stary sługa w spencerze wszedł w tej chwili niosąc na talerzu szklankę, łyżkę i proszek.
— Widzicie go — śmiejąc się rzekł kaszlan — stara dokuka, pokoju mi nie daje. Myślałem że przy gościu o proszkach zapomni. Nie.