Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/334

Ta strona została skorygowana.

obryzgiwał przejeżdżając przechodniów tem błotem paryzkiem, które do żadnego innego nie jest podobne. Przez szyby zamglone sklepów światło ich wewnętrzne przedzierało się dziwne, płowe jakieś, nieczyste przybierając barwy.
Niekiedy przepełniony omnibus, lśniący od słoty, gdy pod latarniami się przesuwał, ciężko się wlókł po bruku ze swemi latarkami — i naciśniętemi na stopniach przechodniami, szukającemi w nim przytułku od niepogody.
Zdawało się że ten deszcz, który już, z małemi przestankami, lał od południa, wyludnił ulice — rozpędził przechodniów — i pozamykał nawet sklepiki, z których wiele nawpół było drzwiami poosłanianych.
Zdala jednak od ulic, któremi płynie nigdy nieustające tu życie, słychać było ten głuchy, stłumiony gwar, jakby podziemny — oddech olbrzyma, który nigdy nieusypia. Przed teatrzykami przepełnionemi, bo w nich wielu szukało schronienia, paliły się lampy i przemykali ludzie co z nich żyć muszą. Z kawiarni, przed któremi stały namioty i stoliki wszystko się pousuwało do wnętrza, stołki tylko poprzewracane, stoliki ponachylane odpoczywały, korzystając ze słoty.
Obok hoteliku Marsylskiego martwo było i pusto. Świeciło się w nim i przed nim, lecz w środku wszystko spoczywało. Odźwierny przed zwykłą godziną drzwi zaryglował i zabierał się z rodziną swą do spokojnego i niczem nie przerwane-