Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/360

Ta strona została skorygowana.

ki, wlepił w niego oczy i podnosząc rękę, odezwał się słabym głosem:
— Nareszcie!! Jordan!
Wyrazy te, chociaż wymówione tak cicho, że szeptem były prawie — doszły do uszu pani Perron, wybiegła niespokojna, zobaczyła Klesza już ściskającego dłoń chorego, załamała ręce, zdrętwiała.
Gniew jaki ją orgarnął, omal nie sprowadził nerwowego ataku, lecz okazać go, było to popsuć sobie sprawę i zdradzić się. Wdowa potrzebowała chwili ażeby zapanować nad sobą.
Tymczasem dłonie przyjaciół się ścisnęły.
— Myślałem... sądziłem — począł Floryan — żeście się mnie wszyscy wyrzekli, od nikogo ani wiadomości, ani słowa, ani życia znaku.
Pani Perron przystąpiła bliżej i wtrąciła głosem drżącym:
— Temu nie winien pan Klesz, bośmy mu znać nie dawali, doktór zakazał wszelkiego wzruszenia.
Małdrzyk nie odpowiadał zrazu, jak w tęczę patrząc na Jordana, którego znajdował zmienionym.
— Dziękuj — odezwał się — tej mojej dobrej opiekunce, temu aniołowi stróżowi (wskazał p. Perron), któremu winienem życie. Dnie i noce siedziała przy mnie... Co trosk, a co wydatków...
— Przepraszam — przerwała gospodyni, która