Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/393

Ta strona została skorygowana.

było co musieli taić. Mówiły to ich twarze, oczy, choć usta milczeć musiały.
Zawiodłszy się na swej dobrej przyjaciółce p. Paulinie, na odźwiernym, który rozmowę zwracał na politykę i wspomnienia z czasów Ludwika Filipa, Klesz całą rozświecenia tej tajemnicy położył nadzieję w żonie odźwiernego, która lubiła mówić i być słuchaną, a do zachowania sekretu nie zdawała się stworzoną.
Dobrawszy chwilę gdy odźwiernego nie było w domu, a córka, pełna nadziei tłukła w drugiej izdebce fortepianik na pastwę jej oddany, Klesz się przysiadł do p. Petit, która właśnie zajęta była wybieraniem listków sałaty do przyszłego obiadu.
— Proszę kochanej pani — rzekł siadając Jordan — co też to jest z naszą kochaną gosposią, że ona od jakiegoś czasu tak dziwnie humor zmieniła, niespokojną jest i smutną.
P. Petit obejrzała się, ale nie było w izdebce nikogo więcej oprócz siedzącego na próżnem krzesełku kota, który się wdzięcznie łapkami umywał; położyła palec na ustach i staranniej jeszcze niż przed chwilą sortowała liście sałaty.
— Hm? — spytał uśmiechając się do niej Klesz.
Język świerzbiał pani Petit — lecz walczyła z nim, usta jej tylko drgały i krzywiły się, a oczy wyraziście świeciły.
Coś było! Jordan nie ustępował.