Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/437

Ta strona została skorygowana.

ażeby za nie serdecznie rękawiczki panny Moni nie ucałował.
Pobiegł natychmiast, cały rozpromieniony chęcią służenia ojcu tej anielskiej istoty.
P. Floryan, cierpiący na nogę po znużeniu podróżą, ulokował się był przy oknie swojego pokoju wychodzącem na ulicę, siadł, na drugiem krzesełku wyciągnąwszy chorą nogę i — patrzał z żywem zajęciem. Chciał tu koniecznie coś swojego, kraj mu przypominającego zobaczyć. Fizyognomia ulicy i przechodniów zdumiała go — była niezrozumiałą. Od idących dołem dolatywały go tylko wyrazy niemieckie. Sługi nawet idące ku rynkowi z koszykami szwargotały. Kiedy niekiedy przesunęła się staroświecka kapota mieszczańska, do której żywiej uderzyło serce, pokazał się chłopek w sukmanie, wóz włościański, kobieta w krasnej chustce na głowie, niewstydząca się głośno mówić po polsku, zresztą, bezbarwną była ulica, a wojskowych wśród tłumu gęsto, w liczbie przemagającej.
Z narodowych wspomnień został tylko ubogi mieszczanin i niemniej biedny chłopek, przy których zawsze znamię pierwotne najdłużej się utrzymuje, przylega do nich i nie ściera. Inne klasy ludności, zdawały się chcieć ukrywać swe pochodzenie, nieledwie jako rzecz jakąś wstydliwą. Paletotowi i surdutowi ichmość, choć ich wąsate