Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/17

Ta strona została skorygowana.

Byli to dwaj młodzi ludzie.
W pierwszym z nich łatwo było odgadnąć syna hrabiny, Zdzisława — który twarzy rysami i wyrazem jéj przypominał matkę. Wysmukły, zręczny, jak anioł śliczny, pełny życia, z rozpromienioném od szczęścia obliczem, szedł ku hrabinie, śmiejąc się jéj i kłaniając już z daleka... Niezmiernie wytworny strój wiejski, bardzo mu był do twarzy. Najmniejsza w nim drobnostka była dobrana i wyszukana ze smakiem... kosztowna i piękna. Matka snadź chciała go mieć jak laleczkę strojnym, i na widok jego, cała jéj twarz się ożywiła radością niezmierną i zachwytem. Oczy zdawały się mówić: Możesz co być na świecie piękniejszego nad mojego Zdzisia?
Chłopiec na wpół szedł, wpół biegł, a każdy jego ruch znamionował siłę i zręczność. Obok niego idący, towarzyszący mu młodzieniec, wcale wyglądał inaczéj. Silny był, zdrów także, o niewiele może starszy od Zdzisława, ale dużo dojrzalszy. Przy nim tamten wydawał się niemal dziecinnie. Mniéj zręczny, zbudowany od topora, poruszał się z jakąś niedźwiedziowatą siłą bez wdzięku, ale twarz jego rysów szlachetnych, wyrazistych, pełna była powagi i rozumu. Nie pięknym będąc, sympatyczny był przecie, na czole miał myśl, w oczach wiele uczucia, w ustach coś smutnie zrezygnowanego. Trochę jakiéjś dumy przyciśniętéj snuło mu się u wejrzenia, ale ledwie błysnąwszy, wnet gasła