Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

coś zbliżającego je do portretu zawieszonego na ścianie.
Obu wyraz, pełen boleści, był jeden.
Oblicze to niewieście było niegdyś cudownie ukształtowane ręką natury, tworzące krótkotrwałe arcydzieła. Dziś jeszcze nos, usta, czoło, nadewszystko kunsztowna oprawa ślicznych czarnych dużych oczu, pełnych wyrazu, a wpadłych głęboko i jakby łzami zmęczonych — stanowiły całość pełną harmonii, typ bolejącéj i zbolałéj, choć, skrzepłéj już cierpieniem istoty.
Na ustach jéj uśmiech nawet, który wywołało spojrzenie na uśpioną dziecinę, miał w sobie coś niewymownie tęsknego, męczeńskiego prawie.
Włosy ciemne, okalające owal nieco przedłużony, policzki trochę wpadłe i blade — rozrzucone były w nieładzie, nadając ogółowi fizyognomii coś rozpaczliwie niemal zaniedbanego.
Była to twarz kobiety, która się wszelkiéj wyrzekła zalotności, a od świata nic już się nie zdawała żądać.
Wieczorne ubranie, spięte na piersiach niedbale, okrywało kibić piękną, wysmukłą, ale bez żadnego starania narzuczonym szlafroczkiem osłoniętą. Jedną ręką podpierała głowę jakby ciążącą, drugą trzymała zwieszoną tak prawie jak dziew-