Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Mira uśmiechnęła się, serdecznie podziękowała Joliemu, który jéj naprawił grzeczności, dowcipów i odszedł nareszcie. Orbeka przyszedł późno, ale w dobrym humorze, ze zwykłą swą pokorą i łagodnością. Mira już wiedziała, że go skubać można bezkarnie, była spokojną.
Dzień upłynął w ciszy domowéj na słodkich rozmowach. Orbeka pozostał do wieczora. Niecierpliwiło to trochę piękną panię, że doszedłszy do stanowiska przyjaciela domu, innego zdawał się ani pragnąć, ani spodziewać. Był nieśmiały i prostoduszny aż do zakłopotania; trudnoż było biednéj kobiecinie, saméj mu się rzucić na szyję.
Już brał za kapelusz, gdy Mira żegnając go, smutna, prawie się rozpłakała zrazu, a po chwilce, na dobre rozszlochała i dostała spazmów. To naturalnie powstrzymało odchodzącego, ale niczego się nie domyślał... Cucąc osłabłą... poczuł, że go odepchnęła silnie... Pan Walenty zmięszał się i przeraził, że mógł czémś na gniew jéj zasłużyć, niezrozumiał co się stało...
Ona płakała, nareszcie z za łez dobyły się wyrazy.
— Niewdzięczny! okrutny! o mój Boże! on mnie nie rozumié.
Jak po nici wytoczyła się rozmowa dramatyczności pełna.
Mira kazała mu iść i nie pokazywać się jéj więcéj na oczy; przyznała, że jest niebezpiecznym, wygadała się z tém, że całe miasto ma na nią zwróconą uwagę, że ich ogadano, że poniosła z jego powodu ciężki szwank na reputacyi.
Orbeka sam nie wiedział co z sobą zrobić i jak się tłómaczyć.
— A! zawołał, czyż pani nie widzisz, żem za-