Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Orbeka.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

kter stworzony do oszukiwania, wierzył w co chciano i byle nie stracić drogich złudzeń, gotów był na wszystko.
Już prawie rok upływał od czasu, jak się Mira wniosła do kupionego pałacu na Krakowskiém, gdy jednego poranku Orbeka, który prawie nigdy gości nie miewał, usłyszał pukanie do drzwi. Po chwili zdziwiony dosyć ujrzał w progu dawno, bardzo już dawno, niewidzianego Sławskiego.
Spotykali się wprawdzie z sobą w ulicy, kłaniali sobie z daleka, czasem kilka słów obojętnych przemówili do siebie, ale kapitan widocznie przyjaciela dawnego unikał, a Orbeka nie zwykł się był narzucać nikomu. Odwiedziny te mocno go zdumiały, serdecznie był za nie wdzięcznym Sławskiemu i powitał go z żywą radością, bo go szacował i kochał. — Sławski zdziwiony obejrzał się po więcéj niż skromném mieszkaniu anachorety.
— Cóżeś to ty w swoim własnym pałacu, tak ciasny sobie obrał kątek? zapytał.
— Ja? rzekł nieco zakłopotany Orbeka, niechcąc wyjawić prawdy, bo mu pani na swój dwór, wszystko już była zabrała, ja... ty wiesz, lubię życie skromne, nie mogę mieszkać obszernie... tak przywykłem i tak mi lepiéj.
Sławski nic nie odpowiedział.
— Wiesz, odezwał się po chwili, tu trochę duszno — w istocie pokoiki były zagracone, ciasne i nieprzewietrzane dawno — gdybyśmy razem poszli się przejść do Saskiego ogrodu, lub w Aleje?
— Najchętniéj, rzekł Orbeka, wielką mi to zrobi przyjemność... prosiłbym cię na śniadanie... ale... przyznam ci się, że ja dla swobody... i dogodności, sam jadam w mieście zwykle, więc może razem.